poniedziałek, 25 marca 2013

"Miara rzeczywistości" cz. 2

No nie wierzę. Część druga. I zapowiada się że nie ostatnia. Pisana równie beztroskim warsztatowo stylem co ostatnio, więc do diabła z jakością.

Dedykowane mojej babci.


***

    Ktoś mną potrząsnął.
    "Jesteśmy na miejscu", usłyszałem jej głos.
    Otworzyłem oczy i przewróciłem się na drugi bok. Fragmenty pamięci i świadomości wracając piruetami z nicości lepiły się przez chwilę w moją osobistą rzeczywistość.
    Stała przy otwartym oknie, z jedną ręką na zewnątrz, opartą o okno. Półmrok przedziału podkreślał lodowaty wiatr z zewnątrz, świszczący niskimi tonami.
    Podniosłem się z siedzenia, czując na skórze lekko piekące odciski fragmentów ubrania, kurtki i siedziska. Gardło nękało mnie suchością; przez umysł przeleciała mi szybko myśl że od południa w zasadzie nic nie piłem. Zamrugałem, starając się strząsnąć z siebie resztki snu. Nie byłem w stanie określić ile czasu spałem.
    Wyjrzałem za okno. Staliśmy najwyraźniej na środku jakiegoś pola. Księżyc nie świecił; pole widzenia ograniczało się do bardzo słabo oblanego światłami pociągu niewielkiego skrawka wysokiej trawy i kilku krzaków.
    "Na miejscu?", spytałem. Głos wyrwał mi się z gardła chrapliwy, zmuszając mnie do odkaszlnięcia.
    "Na miejscu," powiedziała tylko. Jej torba podróżna stała tuż przy niej, przygotowana najwyraźniej do opuszczenia wagonu.
    Przemodelowana rzeczywistość sprzed... kilku? godzin, teraz wydawała mi się efemeryczna. Nie czułem się pewnie. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy mi się większość nie przyśniła. Przegoniłem tę myśl szybko. Za dużo było niepoprawności wokół mnie, żebym teraz opamiętywał się i zaczął kwestionować realność absurdu w jakim byłem teraz zanurzony.
    Wstałem i wystawiłem głowę na zewnątrz. Zimny wiatr szybko obudził resztę mojego ciała. Na zewnątrz było tylko ciemno i cicho. Nawet nocne życie owadów, zazwyczaj bogate z daleka od miast, bzyczało na granicy słyszalności.
    Wróciłem całym sobą do przedziału i popatrzyłem na nią.
    "Czyli wysiadamy?" spytałem.
    "Tak", odparła i złapała za rączkę swojej torby.
    "To chwila. Przejdźmy się jeszcze do restauracyjnego. Muszę się czegoś napić." oznajmiłem.
    Popatrzyła na mnie lekko mrużąc oczy, z wyrazem chyba zdziwienia, choć pycha starała się mi zasugerować że i z nutką podziwu.
    Ściągnąłem swoją torbę z półki i wyszedłem na korytarz bez słowa. Usłyszałem, że ruszyła za mną, więc skierowałem się w stronę wagonu restauracyjnego.

***

    Jak wcześniej, wagon restauracyjny (choć niektórzy z moich znajomych upieraliby się że w zasadzie barowy) był ciemny. Dlaczego, nie wiedziałem. Wagony pasażerskie były wszystkie oświetlone, pozwalając mi dojrzeć identyczny brak czegokolwiek charakterystycznego po drugiej stronie pociągu.
    Rozejrzałem się po mroku wagonu i wyciągając się nad ladą, zabrałem z półki dwie półlitrowe butelki wody mineralnej. Otworzyłem jedną i wypiłem połowę jednym haustem. Chłód i wilgoć w przełyku napełniły mnie ulgą która natychmiast rozluźniła mi zastałe  mięśnie i odśnieżyła umysł. Popatrzyłem na kobietę, stojącą nieopodal w cieniu, wpatrzoną najwyraźniej we mnie. Widziałem tylko jej zarys i brąz włosów. Wyciągnąłem w jej stronę drugą, nieotworzoną butelkę.
    "Chcesz?" spytałem.
    "Mam swoją."
    Wzruszyłem ramionami, i wsunąłem butelkę do kieszeni.
    Przez głowę przemknęło mi, że nie powinienem był tego robić. Wspomnienia Chekhova i jego pistoletu. Prychnąłem cicho pod nosem. "Rzeczywistość nie jest jeszcze *tak* dramatyczna", pomyślałem.
    Podniosłem głowę i spojrzałem jeszcze raz za okno.
    "Chociaż w sumie..."

***

    Zeskoczyłem z wysokiego stopnia wagonu na ziemię. Po chwili przyszło mi do głowy, że powinienem podać kobiecie rękę, pomagając jej zejść na ziemię. Odwróciłem się, ale ona już płynnym ruchem zeskakiwała, jedną ręką trzymając się zestawionej wcześniej torby.
    Westchnąłem do siebie z irytacją i wróciłem do szukania wzrokiem jakiegokolwiek punktu charakterystycznego w ciemności przed sobą.
    "Jesteśmy na miejscu, co?" spytałem sarkastycznie.
    "Jak najbardziej." oznajmiła bezceremonialnie.
    Pociąg najwyraźniej stał w szczerym polu. Nie świeciła na niebie żadna gwiazda, a horyzont nie pocieszał jasnością miasta w oddali. Kilkanaście metrów przed nami zaczynała się nieprzenikniona ciemność, która w dzieciństwie natychmiast opróżniłaby mi pęcherz. Nadal wiał zimny wiatr, przynosząc ze sobą jedynie zapachy trawy i lekko wilgotnej ziemi.
    "Gdzie my, do jasnej cholery, jesteśmy?" warknąłem w jej stronę, trochę zbyt agresywnie chyba.
    Zachichotała. Niemal zwaliło mnie to z nóg. Mój, wyidealizowany przyznam, obraz tej nie do końca realnej kobiety rozprysnął się jak bańka mydlana.
    Jej chichot był głupio przyziemny, nosowy i dziecinnie radosny. Kobieta, jeszcze chwilę temu będąca wcieleniem kobiecości i praktycznego, fizycznego piękna, teraz była osobą, która jako mała dziewczynka, w powiewającej sukience, umorusana błotem biegała po podwórku bawiąc się ze swoim bernardynem, chichocząc przy tym tym samym nosowym chichotem.
    Przez chwilę nie miałem pojęcia skąd wytrzasnąłem ten obraz.
    Przez chwilę.
    Wybałuszyłem oczy.
    "Niemożliwe...". Moja polonistyczna część zbeształa mnie za taki bezczelny anglicyzm.
    Ona szczerzyła w moją stronę idealnie biały, zębaty uśmiech.
    "Przypomniał sobie wreszcie", parsknęła. Złapała mnie za dłoń, i pociągnęła w ciemność.
    "Chodź." powiedziała tylko.
    Poszedłem.

***

    Szliśmy szybko przez ciemność, trawa i gałązki chrupiąc nam cicho pod nogami. Nie wiedziałem jakim cudem wiedziała gdzie iść. Odwróciłem głowę w kierunku pociągu. Linia światła znikała za nami w niepokojącym tempie. Gdyby nie przeszywające zimno wiatru mógłbym przysiąc że przesuwamy się w nicość.
    Nie wiedziałem gdzie zmierzamy. Nie, to było kłamstwo. Wiedziałem gdzie zmierzamy, nie wiedziałem dlaczego, i jakim cudem, i skąd, i...
    Wszystko było teraz niby jasne, a jednocześnie jeszcze bardziej niezrozumiałe.
    Ciągnęła mnie przed siebie, nasze dłonie splecione. Torba którą trzymała drugą ręką podskakiwała sporadycznie na nierównościach terenu po jakim szliśmy. Moją przerzuciłem za ramię.
    Nie powinienem jej widzieć, pomyślałem. Ciemność wokół nas była niemal przytłaczająca, wysysając kolory i zarysy ze wszystkiego, ale nie z niej. Może to tylko moje wrażenie, mówiłem sobie. Emanowała własnym światłem, nie poświatą czy otoczką, ale naturalnym światłem rzeczywistości, jakby ciemność nie była tylko brakiem światła, tylko żywym bytem który trzymał się od niej z daleka.
    Pamiętam ją, powiedziałem sobie po raz któryś. Pamiętam ją, jakim cudem ja ją pamiętam?!
    Mieliśmy wtedy pięć, może sześć lat. Określiłbym ją boginią, gdybym znał wtedy taki koncept. Słowiańską boginią, piękna, pogoni, zabawy, kobiecości. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była, mówili mi, córką sprzątaczki, czy akuszerki, czy kogoś o równie obcym mi wtedy zawodzie. Wypchnęli mnie na podwórko do niej, "pobaw się" nakazując z uśmiechami, które były ich jedyną wyraźną cechą w tak dawnych wspomnieniach.
    Ona tylko pomachała do mnie roześmiana, po czym wróciła do zabawy z psem. Patrzyłem na nią jak zaczarowany. Nie była wiele wyższa od psa, który co chwilę delikatnie wpychał ją z powrotem w błoto. Niemal anielskie jej aspekty, blada ale nieskazitelna cera, chmura włosów spływająca niemal do kostek, jasnobeżowa sukienka, kontrastowały z błotem i śladami trawy którymi cała była pokryta.
    Nie wiedziałem wtedy na co patrzę. Do tamtej pory moja zabawa, nawet na podwórku, ograniczała się do zabawek i ewentualnej piaskownicy na którą i tak krzywo patrzyli moi rodzice. Wszystkie dziewczynki z jakimi miałem wtedy do czynienia były zupełnie inaczej ubrane, w miniaturowe wersje strojów ich matek, bawiły się wyłącznie lalkami i nigdy świadomie nie ubrudziłyby się, a na pewno nie ziemią.
    Natomiast ona...
    Dwóch przednich zębów nie miała. Reszta rozczapierzona była w najszerszym i najszczerszym wyrazie szczęścia i radości jakim kiedykolwiek widziałem. Jej oczy błyszczały na pierwszy rzut oka radością, ale przyglądając się im dłużej znajdowało się głębię, jakąś formę nieziemskiej inteligencji, zrozumienia dla kosmicznego żartu jakim jest ludzkie życie. Spoglądała na wszystko tak, jakby ta deska nie była tylko deską, ale też statkiem kosmicznym, ten patyk nie tylko patykiem, ale berłem faraona, ten włochaty pies nie tylko psem, ale też...
    Czułem, że przez jej oczy patrzę na wszystko po raz pierwszy. Rzeczy nie były tylko rzeczami, materią zbitą w inkarnację funkcyjności, ale nieskończonym zbiorem potencjału. Wszechświat stał dla niej otworem, nie dlatego że potrafiła nim manipulować, ale dlatego że nie narzucała mu czym ma być.
    Po raz pierwszy poczułem wtedy to, co później nazwane było przez innym natchnieniem. Wiedziałem, że słowami nie byłbym w stanie oddać tego, co widziałem, ale absolutnie nic nie powstrzymałoby mnie przed spróbowaniem.
    Gapiłem się na nią chyba długo, bo z letargu wyrwali mnie rodzice, ciągnąc mnie za sobą z gniewem, nie skierowanym chyba w moją stronę. Nie odrywałem od niej wzroku, dopóki nie znikła mi z oczu za rogiem.
    W pociągu w drodze powrotnej wygrzebałem ojcu z torby kartę papieru i długopis, i nieskładnym, chybotliwym pismem naskrobałem na niej swój pierwszy w życiu wiersz. Ojciec skarcił mnie za bazgranie po jego dokumentach, ale zobaczył chyba zawziętość na mojej twarzy, bo oddał mi bez większych próśb kartkę. Do tej pory leży ona w którymś pudle w szafie mojego starego pokoju w domu rodziców.
    Patrząc teraz na kobietę ciągnącą mnie wesoło w absolutny mrok, nie mogłem zrozumieć czemu nie poznałem jej wcześniej. Jej wzrok, wcześniej przenikliwy i chłodny, teraz rozumiałem jako pełen absolutnego zrozumienia, dorosłej wersji wszechmocnej ciekawości i inteligencji wzroku z jej dzieciństwa. Jej uroda, perfekcyjna ale pragmatyczna, nie zmieniła się wiele, jedynie teraz promieniowała z niej tak gorąco, że pewnie powalała na nogi każdego faceta jakiego chciała. Nawet jej podejście do rzeczywistości było teraz mi oczywiste, jakby cynizm świata nigdy nie miał szans jej skrzywić i zostawić byle cień jej dziecięcej intensywności. Nic dziwnego że nawet ciemność się przed nią rozstępowała.
    Tylko gdzie był ten jej rozbrajający uśmiech? Ale nie, już przecież wrócił, wrócił jak sobie ją przypomniałem. Czemu dopiero wtedy? Przecież kim dla niej byłem? Jakimś chłopcem którego widziała przez moment dwadzieścia lat temu?
    Czułem się jakby mój mózg był rozdarty na pół. Z jednej strony wszystko miało sens. Z drugiej, nic nie trzymało się kupy.
    Przypomniałem sobie o butelce wody w kieszeni. Chwilę poszukałem w głowie powodu, dla którego tam była, nie tego realnego powodu, tylko tego dramatycznego.
    "Poczekaj", powiedziałem, zatrzymując się. Odwróciła się w moją stronę i uniosła brwi, ale zatrzymała się razem ze mną.
    Wyciągnąłem butelkę z kieszeni i odkręciłem ją. Nie widziałem jej przed sobą, nie widziałem w zasadzie niczego poza nieziemską istotą przede mną, nawet własnych dłoni. Zastanowiłem się jeszcze przez sekundę. Jakaś część mnie wrzeszczała: "nie rób tego! marzenie pryśnie, a ty obudzisz się w pociągu, na swojej stacji, i nigdy więcej jej nie zobaczysz!". Zagłuszyłem tę część. Musiałem wiedzieć.
    Wziąłem głęboki wdech, i chlusnąłem jej wodą prosto w twarz.
    Przez chwilę patrzyła na mnie z wyrazem absolutnego zaskoczenia na twarzy, krople wody cieknąc jej z nosa i kępek mokrych włosów.
    Po chwili jednak zaskoczenie zmieniło się w uśmiech, *ten* uśmiech, ten oryginalny uśmiech który pamiętałem nie wiadomo czemu, ten uśmiech który, jak teraz rozumiałem, przez większość życia napawał mnie chęcią do pisania wierszy i który ogrzewał mnie w samotne noce mimo że tkwił wtedy w głęboko ukrytych wspomnieniach.
    Butelka, spełniwszy swą funkcję, upadła na ziemię. Popatrzyłem na swoje dłonie. Widziałem je teraz wyraźnie. Cały świeciłem teraz tym samym światłem co ona.
    Uśmiechnąłem się.

1 komentarz: