Wszechświat powiedział mi dzisiaj metaforycznie że jestem jak Bill Clinton. Nie mam zielonego pojęcia co to może znaczyć.
Moją
Moniką Lewinsky była obsługa McDrive'a na alei Mickiewicza. Nie dość,
że pomylili zamówienie, do już poprawnego nie dodając chusteczek, w
zamian dorzucając dodatkowy sos, to mój WieśMac składał się w 50% z
majonezu. Nie wiem co jest cygarem w tej metaforze.
Przeszkodą
na drodze do metafizycznego spełnienia był probabilistycznie znacząco
rzeczywisty wyciek gazu, a pomagał mi zza grobu Olivier Messiaen, którego dzieło (konkretnie piąta jego część) w paranoicznie zagmatwany sposób miało wyjątkowo znaczący wpływ na historię świata, i mnie.
Dzień
się skończył (zrestartował? w końcu planeta okrągła...) w połowie
pisania tego posta. Zbite myśli starają mnie odwieść od wspomnienia o
wniosku jakim planowałem zakończyć. Od ćwierci miliona oglądnięć na
YouTubie, przez kłopotliwą i niemiłą podstawkę pod myszkę, po figurki
kucyków na półce - przeklęty mózg twierdzi, że są powiązane.
Grr. To mnie nauczy nie brać przez parę dni leków.
To tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz